Tegoroczna jesień nas rozpieszcza i nie pozwala zapomnieć o lecie. Szczególnie, że było ono niezwykle intensywne i obfitujące w nowe doświadczenia. Tak intensywne, że nie znalazłam chwili, żeby usiąść i porządnie podsumować wszystkiego dla szerszego grona odbiorców. Jednak nawet podczas najpiękniejszej jesieni jest czas, żeby powspominać wakacje. Szczególnie, że mój mózg pracuje już intensywnie nad jakimś kolejnym podróżniczym projektem. Zanim pomysły zaczną się urzeczywistniać trzeba posnuć trochę indyjsko - nepalskich opowieści.
Parę dni temu zrobiłam sobie "spis treści" tego co chciałabym Wam opowiedzieć. Sporo tego wyszło, a emocje trzeba dawkować. Dlatego możecie się spodziewać dwóch tekstów "podróżniczych" w miesiącu ( ale nie martwcie się, w międzyczasie nie zabraknie naszych podkowiańskich przygód).
Po powrocie dużo osób pytało mnie jak to się wszystko zaczęło. No jak to? Przecież zawsze wszystko zaczyna się tak samo: od przypadku i dobrych chęci. Przynajmniej u mnie tak jest :) Pewnie dlatego, że dość ochoczo korzystam z tego co los stawia na mojej drodze. Będąc w odpowiednim miejscu i czasie usłyszałam hasło "Nepal" i chociaż Azja nie była moimi priorytetowym kierunkiem wypraw wszelakich, to postanowiłam się dowiedzieć co, jak i dlaczego. Dowiadywałam się na tyle skutecznie, a zanim się obejrzałam byłam członkiem grupy wolontariackiej, działającej przy Jezuickim Centrum Społecznym. Kto śledził co działo się na naszym Facebooku
ten wie, że nie pojechaliśmy sobie ot tak. Nasz wyjazd był poprzedzony miesiącami przygotowań, zbieraniem pieniędzy na budowę kaplicy, zdobywaniem informacji o miejscu w którym będziemy.
Warto zaznaczyć, że nasza wyprawa była podzielona na dwie części: podróż i wolontariat. Za część roboczo nazywaną turystyczną płaciliśmy z własnych kieszeni.
Przenieśmy się na początek lipca...Przypomnijcie sobie to ciepło i obietnicę 3 miesięcy wakacji. Przed samym wyjazdem nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę się dzieje. Uczucia przed pierwszą w życiu, tak daleką wyprawą są dosyć ambiwalentne. Ślamazarne pakowanie, zastanawianie się czy wszystko wzięłam i jednocześnie nie robienie nic, żeby to sprawdzić. Zamiast gromadzenia wszystkich artefaktów w plecaku, to rozrzucanie ich po pokoju itd. Standard :)
Przygoda rozpoczęła się od 8 godzinnej drogi do Pragi, którą przywitaliśmy o 4 nad ranem. Taka pora otwiera przed człowiekiem niezwykłe możliwości. Można przejść się Mostem Karola, który jest prawie pusty. Z naszymi wielkimi plecakami przy większym tłumie przyciągalibyśmy wzrok wielu gapiów. A już na pewno plecak Ewy, który przekrzywiał się niebezpiecznie i wyglądał jakby miał ją przeważyć!
Plecaki ciężkie, czasu do odlotu sporo, a więc był i postój. Energii nam nie brakowało, a G.B. wyciągnął z plecaka piłkę, którą wieźliśmy dla nepalskich dzieciaków. I tak rozpoczęła się gra w piłkę nożno- ręczno- siatkową. Szybko dołączyła do nas grupa Anglików, a piłka zaczęła latać po całym rynku:
O proszę, na trzecim zdjęciu widać, jak Katarzyna dostępuje daru bilokacji (trilokacji!??) Takie cuda tylko u nas!
Po Pradze był Istambuł, a właściwie tamtejsze lotnisko. Był to swego rodzaju bufor pomiędzy Europą, a Azją. Obserwowanie ludzi, pisanie i snucie domysłów co nas czeka.
A widok z samolotu do Bombaju wygladał tak:
Zaczynając pisać tego posta myślałam, że będzie o Jaipurze. Tymczasem nie dotarliśmy jeszcze do Bombaju. Wygląda na to, ze opowieści będzie więcej niż przewidywałam. I dobrze!
No to będzie ciekawie. Czekamy na dalszy ciąg. Tylko Panna M musi się zebrać do kupy. Mama Panny M
OdpowiedzUsuń