piątek, 9 stycznia 2015

Agra? To tam gdzie Taj Mahal?


Agra - miasto, które kojarzy się głównie z Taj Mahalem. Miasto, które z jednej strony podobało mi się najmniej, a z drugiej paradoksalnie pokazało mi zupełnie nie-turystyczną twarz Indii. Paradoksalnie, bo własnie znajdujący się tam Taj Mahal jest taką  turystyczną wizytówką, która także na żywo robi kolosalne wrażenie.

Nie wiedzieć czemu piszę ten tekst już 2 miesiąc. Cały czas chciałabym się zabrać do opisywania tego co działo się w Waranasi czy podczas naszej długiej podróży do Nepalu. Jednak Agra cały czas stoi na mojej drodze. Może dlatego, że jest to dziwne miasto. Z wyglądu przynosi mi na myśl slumsy. Gdzieniegdzie stoją hotele, po wejściu do których znajdujemy się jakby w innym, klimatyzowanym świecie.

Po drugiej stronie ulicy małpy i dziki wyjadają resztki ze śmietnika, a tutaj mamy zielone patio z lampkami i fontanną. 
Małpa
Z tą klimatyzację odrobinę się pospieszyłam, w pokojach były wiatraki. Ale faktycznie zielone patio mocno kontrastowało z tym co działo się na zewnątrz. Kontrasty to jedna z charakterystycznych dla Indii cech, chociaż nie sądziłam, że tak wiele razy się o tym przekonam.
Pierwszego dnia  obserwowałam uważnie innych gości hotelowych. Niektórzy z nich wyglądali jak wycięci prosto z magazynów podróżniczych. Prym wiodły  tatuaże i laptopy. Może słusznie, że opisywali wydarzenia na bieżąco. Kto to widział spisywać wydarzenia z 7 lipca prawie 6 miesięcy później? ;)

Taj Mahal


Już wiem dlaczego tak długo zajmuje mi napisanie tego tekstu. Historia tego niepowtarzalnego mauzoleum jest niezwykła, trochę przytłaczająca i raczej powszechnie znana. Mam problem z tym czy przytaczać Wam ciekawostki o tej  budowli i jej twórcach, czy może odsyłać do Wikipedii.  Dlatego zamiast kombinować, skupię się na wrażeniach i spostrzeżeniach, które mi towarzyszyły. 

To, to jest ogromne i robiące piorunujące wrażenie. Ale jeśli ktoś lubi, żeby przy okazji zwiedzania coś jeszcze się działo, może poczuć się zawiedziony. To miejsce, w którym najlepiej jest po prostu pobyć, pozachwycać się, że coś takiego istnieje. Warto wybrać się tam z samego rana. My wyruszyliśmy jeszcze przed 6, dzięki czemu udało nam się uniknąć dwóch rzeczy: ekstremalnej temperatury i tłumów. 


Nie obędzie się jednak bez ciekawostki - wiedzieliście, ze tam wszystko jest symetryczne? Jedyna rzeczy, którą te symetrię zaburza to grób Szahdżahana. 

Próba zrobienia artystycznego zdjęcia i pan, który zamiata posadzkę. 
No i niech będzie na zakończenie turystycznej części tekstu.  

Mniej turystycznie



Największa atrakcja turystyczna zaliczona, a nasze brzuchy puste. Tak być nie może! Jedziemy na śniadanie. No i wylądowaliśmy znowu w "cywilizacji" - klimatyzowanej restauracji z szeroką ofertą. A gdzie przygoda!? Po krótkiej dyskusji wyrwaliśmy się w czwórkę (z Edytą, Damianem i Tomkiem) i poprosiliśmy Mario, kierowcę tut-tuka, żeby zabrał nas tam, gdzie sam jada śniadania. To był strzał w 10!

fot. Damian
Zjedliśmy coś w rodzaju... pasztecików (?) z różnymi nadzieniami w ostrym sosie. Jadło się bezpośrednio na ulicy, a danie było podawane w miseczkach z liści. Do picia kupiliśmy lassi (w jednorazowych glinianych kubeczkach, które były wypalane na miejscu).

fot. Edyta
Tylko w Agrze jechałam rikszą rowerową. Nasz "kierowca" wspominał, że 15 lat wcześniej też wiózł Polaków, ale z kontekstu wynikało, że chyba pomyliliśmy się mu z Rosjanami (nie pierwszy i nie ostatni raz :)).
Rowero-riksza zawiozła nas na targ... na którym nic nie było. Konkretnie nie było nic dla nas, bo niby czemu miało by być? Mogliśmy za to poobserwować zwykłe życie indyjskiej ulicy, bazar na którym nikt nie spodziewa się turystów, znaleźliśmy nawet zwykły supermarket! Ciastka, chipsy, zupki w proszku, kosmetyki, środki czystości.

Śniadanie nie było jedyną kuchenną atrakcją, jaką sobie zaserwowaliśmy. W porze obiadowej, niezrażeni niepowodzeniami na targu poszliśmy dalej szukać przygód. I znaleźliśmy lokalną sieć "fasfoodów" - mama chicken i mama weg. Grunt to dobre logo i rzucająca się w oczy kolorystyka, jedzenie obroni się samo :)



Przed dalszą podróżą


Zanim wsiedliśmy w pociąg, który zawiózł nas do Waranasi spędziliśmy trochę czasu w dworcowej poczekalni. Poczekalnie w Indiach są podzielone na męskie i żeńskie. Wpakowaliśmy rzeczy do żeńskiej, męska część naszej grupy koczowała na zewnątrz, przychodząc jakiś czas, zachęceni tym, że nikt ich nie przeganiał. W poczekalniach dla kobiet najczęściej można spotkać mamy z dziećmi. Tu było podobnie. Dobrze zaopatrzona w różne gadżety Edyta nadmuchała dla każdego dziecka po balonie. Niestety po kolei pękały. Zanim wszystkie zakończyły swój krótki żywot, jedyny chłopczyk z całej gromadki zaczął domagać się balonu  młodszej siostrzyczki. Ich mama kazała dziewczynce oddać zabawkę bratu, co wywołało między mną a Edytą rozmowę na temat różnic między wychowywaniem chłopców i dziewczynek. Naszymi rozważaniami (i tak po polsku) dzieci nie przejęły się za bardzo i bawiły się w najlepsze pozostałościami po balonach. 

Zamiast podsumowania

Na początku napisałam, że Agra była miastem, które najmniej mi się podobało ze wszystkich przez nas odwiedzonych. Patrząc na ilość rzeczy, które udało nam się tam zrobić zastanawiałam się jak to możliwe. Z odpowiedzią przyszły moje notatki - wszystkiemu winne było kiepskie samopoczucie. Organizm zaczął buntować się przeciwko takim dawkom ciepła ;) Myślę sobie, że tak to czasami jest z tymi wyprawami - małe, niezależne od nas sprawy mogą się przyczynić do zupełnie innego odbioru danego miejsca. Gdy już sobie to uświadomiłam zrobiło mi się cieplej na sercu i z większą łaskawością spojrzałam na miasto, w którym stoi Taj Mahal :) 

To co, jedziemy dalej? ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz