Kick zawitał do Warszawy! Dziś był wyświetlany po raz pierwszy w naszej stolicy, a kto chce go jeszcze obejrzeć będzie miał taką możliwość również w sobotę i niedzielę o 19 w Kinie Muranów (niestety nie płacą mi za reklamę... :))
Gdy dowiedziałam się, że Kicka będą grać także u nas od razu wiedziałam, że nie przepuszczę takiej okazji. Nie zawiodłam się - po ponownym obejrzeniu tego filmu do mojej głowy napłynęła masa indyjskich wspomnień, zatęskniłam za tym krajem i gdybym mogła teleportowałabym się tam z miejsca :)
O co właściwie tyle szumu? Ano o film, który swoją premierę miał w licu tego roku w Indiach. I co tu dużo ukrywać - jest to film indyjski, z dość specyficznym dla takich produkcji poczuciem humoru i estetyki. Nigdy nie byłam fanką Bollywood, ale to zmieniło się pod koniec lipca w pewnym kinie w Kalkucie.
Kalkuta - miasto, które wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Myślałam, że składa się ono głównie z ciasnych slumsów, tymczasem poznałam je jako rozległą metropolię. Był to przedostatni przystanek na mapie naszej indyjskiej podróży i nie ukrywam, ze byliśmy już wtedy dosyć zmęczeni.
W Kalkucie jest na przykład wielki park. Gdy się do niego wejdzie człowiekowi wydaje się, że jest zupełnie gdzie indziej,a już na pewno nie w centrum miasta.
Do moich wspomnień z Kalkuty należy również spacer nad rzeką - zachód słońca, dużo zakochanych par i liczne rodziny. Tego zupełnie się nie spodziewałam :)
I właśnie w tym mieście postanowiliśmy iść do kina. Koniecznie na Kicka, ze względu na to, że był kręcony częściowo w Warszawie. Przyznam, że nie za bardzo wierzyłam, że to moje miasto będzie odgrywało tu jakąś znaczącą rolę. Jak bardzo się myliłam!
Przed seansem trafiliśmy jeszcze na jakiś przedziwny koncert. 3 dziewczyny śpiewały na zmianę przy akompaniamencie przedziwnej muzyki. Po raz pierwszy widziałam wtedy elektroniczną perkusję!
Znaleźliśmy się tam, ponieważ nie mogliśmy już wytrzymać hałasu z ulicy i szukaliśmy schronienia - niewątpliwie jest to najgłośniejsze miejsce w jakim kiedykolwiek byłam!
W kinie były dwie kasy i ktoś podpowiedział nam, do której się ustawić, żeby dostać lepsze bilety za niewiele wyższą cenę.
Miejsca były fenomenalne - na czymś w rodzaju dużego balkonu - jak w teatrach. Niżej była ogromna sala kinowa. I ogromny ekran. Ogromny.
A na nim pojawił się Pałac Kultury. Nawet nie wiecie jakie to uczucie zobaczyć swoje rodzinne miasto, na ekranie kinowym, w zagranicznym filmie, po miesiącu poza domem.
Do dzisiaj myślałam, ze główni bohaterowie umówili się na pierwszą randkę w SKM-ce. Okazało się, że jechali nią z lotniska. Co nie zmienia faktu, że 3 razy przejechali obok stadionu, potem był Dworzec Zachodni, a wysiedli w Centrum i poszli na kawę na Starówkę! :) Teleportacji było więcej przy okazji późniejszego pościgu. Z Centrum miasta na trasę S8, potem -hop! - do Londynu (tak skosili 1 róg szklanego wieżowca), znowu Warszawa, S8 z drogowskazem na "Gdański Bridge", na którym miał miejsce szeroko komentowany upadek do Wisły. Zaznaczmy, że elementem spadającym był czerwony, londyński autobus z wyświetlonym z przodu "King Cross".
A i tak najlepsza była siedziba Interpolu w Muzeum Historii Żydów Polskich!
W lipcu oglądałam ten film w hindi, dziś dzięki polskim napisom, mogłam się pośmiać z dialogów, a nie tylko z min jakie robili aktorzy :) Parę wątków się wyjaśniło (ale nic wam nie zdradzę - po prostu pójdźcie to zobaczyć!). I posłuchać. I pośmiać się z całą salą :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz